Blog

.: mniej znaczy lepiej :.

Data dodania: 2.04.2017

Inspiracją do napisania tej notki stała się dla mnie niezwykle miła rozmowa (dzięki Michał!), jaką w ostatnim czasie odbyłam z absolwentem naszego liceum, który nie tak dawno obronił „magisterkę” na SGH i jak na studenta uczelni ekonomicznej przystało jeszcze na studiach rzucił się w wir pracy zawodowej. Jak na przedstawiciela schyłku pokolenia Y przystało ceni sobie „work-life balance”, z wielką świadomością oddziela życie prywatne od zawodowego, nie zgadza się na pracę po godzinach (w końcu wypoczynek jest ważny), i co najważniejsze, nie boi się utraty posady, bo nową, równie dobrą, jest w stanie znaleźć w ciągu dwóch tygodni.
Zatrzymajmy się jednak przez chwilę przy kwestii długości pracy. Panuje powszechne przekonanie, że im dłużej ktoś pracuje, tym więcej może zrobić. Tymczasem „pracowitość” i „produktywność” nie mają ze sobą wiele wspólnego. Ja sama niejednokrotnie przekonałam się, że czasem warto odpuścić sobie jakieś zadanie jeśli czujemy, że coś nam nie wychodzi. Rozwiązanie za jakiś czas pojawi się „samo”, „znikąd”, a wraz z nim wzrośnie zapał do pracy, która od razu będzie wykonywana bardziej efektywnie. Takie rozumowanie akcentują przedstawiciele ruchów anty-pracoholistycznych, podkreślając, że receptą na wzrost produktywności jest skrócenie czasu trwania pracy. Badania naukowe związane z tym zagadnieniem przeprowadzano już w latach 50-tych ubiegłego wieku. W Illinois Institute of Technology sprawdzono, że pracownicy naukowi, którzy w swoim miejscu pracy spędzali 25 godzin tygodniowo nie mogli pochwalić się większą produktywnością niż ci, którzy pracowali tylko 5 godzin. Z kolei efektywność w przypadku pracujących przez 35 godzin byli była o połowę mniejsza niż w przypadku tych, którzy spędzili na uniwersytecie 20 godzin. Jak nietrudno się domyślić, najmniej produktywne były osoby pracujące, a może raczej symulujące pracę, przez 60 i więcej godzin.
Portal ekonomiczny Quartz wysnuł nawet tezę, że zbyt długi czas pracy w prostej linii prowadzi do wzrostu poziomu stresu i w konsekwencji do wypalenia zawodowego. Jednocześnie zaś w wielu społeczeństwach wyraźnie widoczna jest tendencja do pracoholizmu – w USA przeciętny zatrudniony wykonuje swoje obowiązki przez 34,4 godziny tygodniowo, natomiast pełnoetatowcom zajmuje to nawet 47 godzin. W Polsce – przeciętnie możemy mówić o 38 godzinach tygodniowo – przynajmniej o takiej liczbie wspomina raport OECD za 2015 r. No cóż, w moim własnym przypadku o tej średniej mogę zapomnieć… Tym niemniej jednak historia pokazuje, że wielcy tego świata nie przepracowywali się nadmiernie. Na przykład Karol Darwin, znany Wam pewnie jako twórca teorii ewolucji, który w ciągu swojego 73 letniego życia napisał aż 19 poważnych publikacji naukowych, na pracę naukową poświęcał dziennie jedynie 4,5 godziny, dzieląc ten czas na trzy 90 minutowe okresy. Pomiędzy nimi słuchał czytanych na głos powieści, spacerował, pisał listy i drzemał. Z kolei brytyjski matematyk, G.H. Hardy, zajmował się pracą naukową od 9:00 rano do 13:00 po południu, czyli dokładnie 4 godziny, natomiast resztę dnia spędzał na grze w tenisa i długich spacerach. Podobną ilość czasu na pracy spędzali słynni powieściopisarze: Charles Dickens oraz Thomas Mann. A zatem widać, ze kreatywności sprzyja aktywny wypoczynek, bo pozwala naładować baterie i pozwala myślom swobodnie krążyć wokół rozważanych wcześnie tematów, co przyczynia się do wydajniejszej pracy. Ważnym aspektem aktywności zawodowej wydaje się być również pewna rytmiczność zmagania się ze stawianymi zadaniami – wszystkie wspomniane osoby organizowały swój czas z zegarkiem w ręku, niemal rutynowo. Być może właśnie w połączeniu regularnych i niezbyt długich okresów pracy i wypoczynku należy upatrywać przyczyn zawodowych sukcesów. Warto więc spróbować.
(kaga)

Komentarze ():

Partnerzy Olimpiady Przedsiębiorczości